Crystus umiera na krzyżu

Czasy współczesne

Sławny kaznodzieja XIX w., O. de Ravignan Tow. Jez., mówił do swego przyjaciela na wieść o zbliżającej się śmierci świątobliwego konwertyty ks. Fr. Libermanna: „Pójdźmy, przypatrzmy się, jak umierają Święci”. Pójdźmy i my za tym wezwaniem; będziemy się jeszcze uczyć od Świętych XIX w., jak umierać. Ci nam najbliżsi; nauka ich okaże się nam może więcej przystępną; szczególną też im poświęcimy uwagę.

Pierwszeństwo damy sławnemu proboszczowi z Ars. Chociaż był bardzo skromniutki, zwracał przecież na siebie uwagę wszystkich, przynajmniej we Francji. Przytoczymy dosłownie piękne opowiadanie naocznego świadka: „Od dawna już zdawało się, że życie ks. Vianney tylko na włosku wisi; cienki jego głosik był tak słaby, że trzeba było słuch wytężać, żeby coś usłyszeć. Okropne skwary lipcowe 1859 r. dręczyły bardzo świętego starca; mdlał po kilka razy. Każdy dusił się, wchodząc do tego kościółka, dzień i noc zapchanego ludem; osoby, czekające aż dojdą kolejno do konfesjonału, musiały co chwilę wychodzić z tej łaźni, aby odetchnąć świeżym powietrzem On jednakże nie wychodził, nie opuszczał swego miejsca cierpienia i chwały, nie pomyślał nawet o skróceniu swych długich a zabijających posiedzeniach – które trwały od pierwszej godziny z północy do jedenastej i od pierwszej z południa do ósmej wieczorem, choć mu już tchu nie stawało i choć oddychał powietrzem skwarnym, zepsutym, zabójczym. Umarł z trudu, legł po długim i bolesnym męczeństwie. Nie przeczuwano przecież bliskiego jego końca, tak wszyscy przywykli cieszyć się nim, wierzyć w cudowne przedłużenie jego życia, tym więcej, że on sam do ostatniej chwili starannie ukrywał wielkie osłabienie swoje. Dowiedziano się tylko, że wstając w nocy, by iść do konfesjonału, upadł kilka razy z osłabienia w pokoju i na schodach. A gdy zauważono, że kaszel, na który od dwudziestu pięciu lat cierpiał, coraz więcej piersi mu rozrywał, on się tylko na to uśmiechnął i rzekł: „Nudna to rzecz, bo mi cały czas zabiera”.

„Proboszcz z Ars zużył więc w tych ostatnich dniach życia w zaciętym boju z słabościami wieku resztę sił swoich, dobiegł do mety tyle pożądanej!… I gdy śmierć nadeszła, nic innego nie miał jej do oddania nad to. czego dusza odmówić jej nie mogła i czego gorąca jego żarliwość uchronić przed nią nie zdołała: złamane, starte pracą, umartwieniem i czuwaniem członki, ciało powolnym i okrutnym konaniem natury obumarłe”.

„Sługa Boży umarł cicho, jak cicho żył. Wielu spodziewało się widzieć w ostatniej jego godzinie, jakie uniesienie miłości, zachwycenie, ogniste wykrzykniki i owe święte łzy, których zdroje coraz więcej płynęły, ale nic z tego… Zdawało się, że i teraz chciał się ukryć, zasłonić milczeniem i pomroką. Śmierć jego była taką, jakby ją sobie był przepisał, gdyby mógł był wybierać”.

„W piątek, 29 lipca, obiegł zwykle koło swych zajęć, wyłożył katechizm, spędził szesnaście czy siedemnaście godzin w konfesjonale, aż wspólnym pacierzem zakończył on ciężki dzień. Wróciwszy do domu, więcej niż kiedykolwiek znużony, padł na krzesło, mówiąc: „Już nie mogę”. – „Ach, grzesznicy zabiją grzesznika!” – powtarzał. – „Myślę sobie często, że choćby nie było drugiego życia poza grobem, już to byłoby szczęściem niemałym, że Boga można miłować w tym życiu, służyć Mu i móc coś czynić na Jego chwałę”.

„O pierwszej godzinie z rana, gdy chciał wstać do kościoła, przekonał się o niepokonanej swej słabości. Woła; przybiega ktoś i mówi: „Ks. Proboszcz bardzo zmęczony?” – „Tak – odpowiada – zdaje mi się, że to już mój koniec”. – „Pójdę po pomoc”. — „Nie, nie przeszkadzaj nikomu; nie warto”.

„Przez trzy dni używano wszelkich sposobów, jakie tylko pobożność podać może, aby zmiękczyć niebo… ale zamiar Boga, ażeby ukoronować już wielkiego sługę Swego, stawał się coraz jawniejszy”.

Są dowody, że od roku już Święty wiedział o czasie swej śmierci.

„We wtorek wieczorem zażądał ostatnich Sakramentów. Opatrzność sprowadziła duchownych z najodleglejszych diecezji, aby byli świadkami tej wielkiej, ostatniej jego godziny. Cała parafia była obecną tej ceremonii. Jedna z osób, mających prawo zbliżyć się do chorego, błagała, aby sobie uprosił uzdrowienie, lecz on spojrzał na nią głębokim, przejmującym wzrokiem i w milczeniu dał tylko znak przeczący. Dwa strumienie łez stoczyły się po jego wyniszczonej twarzy, gdy dzwonek oznajmiał przybycie Niebieskiego Pana, którego całe życie z taką mocą miłował… Tej samej nocy, o drugiej z rana, Jan Chrzciciel Maria Vianney bez wstrząśnienia, bez konania, bez walki zasnął spokojnie w Panu, gdyśmy domawiali słów z modlitwy przy konających: „Veniant illi obvian sancti Angeli Dei et perducant eum in civitatem coelestem Jerusalem”. „Niech święci Aniołowie Boży wyjdą naprzeciw niemu i wprowadzą go do niebieskiej Jerozolimy”.

Trudno wyobrazić sobie smutki, żałość, jakie wstrząsnęły całym Ars na wieść o śmierci ukochanego przez wszystkich proboszcza. Sprawdziły się na nim słowa Zbawiciela (Mat. 19, 29): „Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy”.

„Ileż tu rzewnych rysów zebrać by można! Ileż pięknych, wzruszających słów wyrwało się wtedy z piersi niejednego pod wrażeniem uczucia bólu, wdzięczności i miłości!…”

„Pomimo wielkiego upału nie zauważono najmniejszego zepsucia ciała. Sługa Boży zdawał się spać spokojnie. Z rysów jego przebijał zawsze ten sam wyraz cichy, spokojny i dobrotliwy; zdawało się nawet, że się rozpromieniał coraz więcej!” Zasnął w Panu 4 sierpnia 1859 r.; błogosławionym ogłoszony dnia 8 stycznia 1905, Świętym dnia 31 maja 1925 r.

„Skoro wśród pogrzebu wyniesiono z probostwa trumnę, wznowił się z całą mocą ów elektryczny prąd, wybuchający z serc za każdym ukazaniem się sługi Bożego… Kto by był niespodziewanie zjawisko to napotkał, nie byłby się zapewne domyślił, że się znajduje na pogrzebie. Wątpię, czy jakikolwiek książę czy monarcha wywołał za życia u swych poddanych tyle objawów czci i przywiązania, ile ten biedny, na marach leżący kapłan”.

Kolej na opis zgonu innego kapłana opatrznościowego. Wystarcza wymienić jego imię, by w sercu odezwała się dla niego i dla jego działalności cześć jak najgłębsza. Ks. Jan Bosko, założyciel Salezjanów. Można o nim to powtórzyć, co napisano wyżej o ks. Vianney. Był osłabiony wiekiem, wyczerpany ustawiczną pracą, znękany chorobą, a jednak pracować nie ustawał, poświęcenie się dla sprawy, od Pana Boga mu zleconej, było zupełne, bezgraniczne. Przemogła jednak siłę woli ciężka choroba, przykuła sługę Bożego do łoża boleści. Sprawozdanie o ostatnich chwilach tego pięknego żywota przytaczamy znów za świadkiem naocznym. „Jak tylko Kard. Alimonda (arcybiskup Turynu) dowiedział, się że ks. Bosko jest niebezpiecznie chory, przyszedł go odwiedzić… Ks. Bosko prosił Kard., aby modlił się o zbawienie jego duszy. Potem dodał: „Polecam Waszej Eminencji moją Kongregację”. I kończył ze wzruszeniem: „Zdaje mi się, że uczyniłem wszystko, co mogłem; teraz niech się dzieje wola Boża”. „Mało jest takich – zauważył Kardynał – którzy by w chwili śmierci mogli to powiedzieć o sobie”. Dodał potem: „Ty, ojcze, nie powinieneś obawiać się śmierci; tyle razy zalecałeś innym trzymanie się w gotowości”. „Zalecałem innym, a teraz potrzebuję, aby mnie samemu to zalecano”.

„W wigilię Bożego Narodzenia chory miał otrzymać św. Wiatyk. Ks. Bosko cały we łzach rzekł do otaczających go księży: „Pomóżcie mi godnie przyjąć Pana Jezusa”. Przełożeni zakładu otaczali łoże chorego i z trudnością wstrzymywali się od łez, gdy posłyszeli słowa: „Accipe viaticum”, wymówione przez (zaopatrującego) biskupa Cagliero, również płaczącego. Ks. Bosko powściągnął wzruszenie, jakie mu sprawiał płacz jego synów i okazywał twarz spokojną i pogodną. Wieczorem prosił usilnie o Ostatnie Pomazanie. Udzielono go koło północy, a przyjął je z wielkim spokojem… Kiedy mówiliśmy ks. Bosko, jak usilnie wszyscy modlili się za niego, odpowiadał: „Powiedzcie, aby prosili o spełnienie woli Bożej…”

Ks. Bosko pewny był zupełnie, że wkrótce umrze…

Zachęcano go do cierpliwości za przykładem Pana Jezusa, gdy na krzyżu nie mógł się obrócić ani na prawo, ani na lewo; odpowiadał: „O to właśnie się staram”.

„Raz ktoś się odezwał: …Teraz, ojcze, jesteś szczęśliwy, widząc, że dzięki swej pracy zdołałeś założyć swe domy prawie na całym świecie. A on na to: Co uczyniłem, uczyniłem dla Pana Boga; można by było uczynić więcej; moi synowie będą prowadzić tę pracę w dalszym ciągu”.

„Wrodzona mu wesołość nie opuszczała go wśród ciężkich jego cierpień. Pewnego dnia, podpisawszy jakiś akt, rzekł do notariusza: „Należy mi się pięć franków za podpis; nie zapominaj pan o tym”. Tymczasem ostatni dzień się zbliżał i chory wypowiadał niekiedy zdania bez związku: „Oni są w kłopocie… Naprzód, zawsze naprzód! Matko, Matko!” i składając ręce, powtarzał: „O Maryjo, o Maryjo, o Maryjo!”

Do wszystkich, co się zbliżali do niego, mówił: „Powiedzcie, aby się modlili za mnie. Niechaj chłopcy przystąpią do Komunii św.” Często brał w ręce krzyż i całował go. Raz podano mu obrazek Matki Boskiej Wspomożycielki; patrzył nań z miłością i rzekł: „Zawsze pokładałem ufność w Najśw. Pannie, Wspomożycielce”. Miał się coraz gorzej. Wahano się, czy mu udzielić Komunii św., bo zdawało się, że stracił przytomność, ale kiedy podawano Hostię św., mówiąc: „Corpus Domini Nostri Jesu Christi”, otrząsnął się ze swej śpiączki, wpatrzył się w Hostię, złożył ręce, a po przyjęciu Komunii św. pozostał w głębokim skupieniu, po czym powtarzał słowa dziękczynienia w miarę, jak mu je poddawał jeden z księży. Wśród ciągłej śpiączki nic już nie słyszał, z wyjątkiem, gdy mówiono mu o niebie. Gdy pytano, czy chce pić, przeczył ręką. Gdy zaczynano mu jaką modlitwę, pochwalał to wyrazem twarzy i sam kończył modlitwę zaczętą. Ktoś zaczął: „Maria, mater gratiae, tu nos ab hoste protege”; ks. Bosko mówił dalej: „Et hora mortis suscipe”. A potem: „Matko, Matko, otwórz mi bramę niebieską”. Gdy odzywały się dzwony na „Anioł Pański”, zachęcano go, aby mówił: „Chwała Maryi” i on powtarzał z wyrazem najtkliwszej pobożności: „Chwała Maryi”.

„Nadchodziły ostatnie chwile. Trochę po północy, 31 stycznia, przełożeni zgromadzili się przy łożu ks. Bosko; zaczynało się konanie. Ks. Rua przemówił głosem, zdławionym przez boleść: „Ojcze, jesteśmy tutaj, twoi synowie. Przebacz nam wszystkie przykrości, jakie mogliśmy ci sprawić i wszystko, co miałeś do wycierpienia z naszego powodu; na znak przebaczenia i ojcowskiej miłości pobłogosław nas, ojcze. Poprowadzę twą rękę i wymówię słowa”. Była to rozdzierająca scena. Wszyscy pochyliliśmy się a ks. Rua ujął bezwładną rękę ks. Bosko, podniósł ją i wymówił słowa błogosławieństwa, wzywając opieki Najśw. Panny Wspomożycielki dla Salezjanów obecnych i nieobecnych, rozproszonych po świecie” (tak ks. Bosko, jeszcze przytomny, zrobić polecił).

„Zaczęto odmawiać modlitwy za konających. Wpół do piątej, gdy w kościele Matki Boskiej Wspomożycielki zadzwoniono na Anioł Pański, przedśmiertne charczenie ustąpiło, oddech stał się swobodniejszy a potem nagle ustał. Ktoś zawołał: „Ks. Bosko umiera”. Obecni pochylili się nad łóżkiem, a po chwili uklękli wszyscy i wśród łez i łkań odmówiono: „De profundis”.

„Ciało ubrano w szaty kapłańskie z ornatem fioletowym; w ręce włożono krzyż a na głowę biret… Rysy twarzy nic się nie zmieniły. Gdyby nie śmiertelna bladość, odbijająca mocno przy czarnym birecie i kolorze szat kapłańskich, można by sądzić, że ks. Bosko śpi spokojnie, pogrążony w jakimś niebiańskim widzeniu. Było to ogólne zdanie wszystkich odwiedzających ciało, a schodzili się licznie, aby ucałować jego rękę, aby modlitwą i łzami uczcić jego szczątki śmiertelne”.

Obchód pogrzebowy zaczął się 2 lutego, ale można rzec, że zamienił się na obchód triumfalny… Żal, nastrój żałobny niejako ustał… Czuli chłopcy zakładu, tak jak my, tak jak wszyscy, że ks. Bosko żyje i jest blisko. Poczucie to było ogólne; doznali go nawet cudzoziemcy. O. Franco z Tow. Jez., przejęty podziwem dla tego zjawiska, obrócił się ku nam cały rozpromieniony i rzekł: „Weselcie się w Panu; to, co widzimy tutaj, zdarzyło się w Rzymie po śmierci św. Ignacego Loyoli”.

Jeszcze jeden zgon kapłana, który z niezmordowaną gorliwością i w Polsce pracował. Przytaczamy dosłownie z jego żywota. Zanim nadszedł 69 rok życia (w 1820 r.), już kilka lat przedtem zaczął odczuwać dolegliwości wieku podeszłego: boleści reumatyczne, bóle gardła, spowodowane natężeniem głosu na ambonie i inne niemoce wskutek długiego wysiadywania w konfesjonale; to wszystko jednak nie powstrzymywało go od nieustannej pracy. Wreszcie w styczniu 1820 r., gorączką trawiony, musiał się położyć. Puls bił 150 razy na minutę. Wśród gorączki rozczulającym było słyszeć, jak tylko o świętych rzeczach majaczył, często przytaczając cytaty z Pisma św., co dowodziło, czym się zwykle umysł jego zaprzątał. Bardzo osłabiony, zwlókł się z łóżka 20 lutego, aby pielęgnować towarzysza swego O. Starka, który prawie równocześnie zapadł w bardzo ciężką chorobę… Gdy mu zakonnica przyrzekała modlitwę o wyzdrowienie, odpowiedział: „Nie nasza, ale Boska wola niech się stanie”. Gdy dodała, żeby to była wielka klęska dla zakonnic, gdyby on umarł, rzekł: „Tylko grzech jest prawdziwą klęską”.

„Pomimo wielkiej słabości, znowu pracował jak zwykle, w kościele i klasztorze spowiadał, u siebie przyjmował uczniów i gości. Dnia 5 marca przypadała trzecia niedzielą Wielkiego Postu. Tego dnia po raz ostatni wstąpił na ambonę. Jakby przewidywał swoją śmierć, mówił o strasznym sądzie, który nas czeka, gdy nam przyjdzie zdać sprawę z naszych uczynków. Z wielką pokorą zawołał: „Och, gdybym ja był przez całe życie moje wiernym łasce Bożej, ile dobrego mógłby Pan Bóg przeze mnie uczynić!…” Jeszcze 8 marca odprawił po raz ostatni Mszę św. w klasztorze, po czym zasiadł raz jeszcze w konfesjonale, ale po półtoragodzinnej pracy zaniemógł wskutek wielkich boleści. Wychodząc, powiedział do zakonnicy: „Módl się za mną, bo jestem bardzo chory” – i zawlókł się do siebie. Nie była to jednak jego ostatnia Msza św. Opatrzność Boska zrządziła, że nazajutrz nasz Apostoł Warszawy, choć poza naszym krajem, ostatnią swą Mszę św. ofiarował za Polkę, która była jego penitentką jeszcze w Polsce… Niepodobnym było bł. Klemensowi wymówić się od tej usługi, gdyż wypadało okazać wdzięczność dla dawnej dobrodziejki zakonu w Warszawie, oraz swą miłość dla Polaków, którzy mieli się licznie gromadzić na nabożeństwo. Zebrał więc resztę sił i dnia 9 marca wyszedł ze śpiewaną Mszą żałobną; lecz po Komunii spostrzegła asysta, że bladość śmiertelna pokryła jego oblicze. Mszę św. dokończył, lecz w zakrystii już stać nie mógł, usiadł, aby przyjąć podziękowanie krewnych zmarłej i skorzystał z ofiarowanej mu karety, aby dostać się do domu, gdzie już sam rozebrać się nie mógł, lecz musiano go do łóżka położyć… Przywołano doktorów, nie szczędzono zabiegów, aby choremu przynieść ulgę; ale on, nie chcąc odstąpić od ubóstwa zakonnego, leżał na słomianym posłaniu i wymawiał się od wszelkiego dogadzania sobie w jedzeniu. Mało co z ludźmi mówił, lecz za to wiele się modlił. Nie wiele osób przypuszczał do siebie, a ci, którzy przychodzili, słyszeli z ust jego: „Co Bóg chce, jak Bóg chce i kiedy chce…” Wielkie czuł boleści, szczególnie w pierwszych dniach; lecz znosił je cierpliwie i Bogu ofiarował. Wreszcie 13 marca, wieczorem, doktor oświadczył, że się pokazała gangrena. Ks. Madlener, jeden z jego uczniów, spytał się bł. Klemensa, czy by nie chciał przyjąć Pana Jezusa. Na to chory: „Co? Komunię św.? Owszem, owszem”. Posłano więc po ks. Franciszka Schmidta, jego spowiednika który mu dał ostatnie Sakramenty, po czym sługa Boży został długo sam na sam z Bogiem na modlitwie”.

„Nazajutrz w południe już począł konać. Całą dobę trwało konanie. W południe, dnia 15 marca, gdy go otaczało całe grono uczniów, zawołał do nich bł. Klemens: „Odmówcie Anioł Pański”. W rzeczy samej, choć nikt na to nie zważał w pokoju, on sam usłyszał głos dzwonka, ale dla niego był to głos z nieba. W tej chwili odwrócił się do ściany i oddał ducha Bogu. Gdy uczniowie skończyli Anioł Pański – Ojciec ich już nie żył. Jego więc ostatnie słowa były zachętą do uczczenia Matki Boskiej”. „Tak samo skonał jego Ojciec, św. Alfons, także we środę i także na odgłos dzwonka południowego. Jak Fundator, tak i wierny jego syn, kochali i uwielbiali Najśw. Maryję Pannę; umarli też, jakby na głos Maryi, wołającej ich do nieba”.

Jeszcze opis śmierci jednego kapłana. Umarł wprawdzie z początkiem roku 1903, ale żył i działał w wieku XIX, i to w naszym kraju. To opiekun ubogich w Tarnopolu, ks. Antoni Reichenberg. „We dnie był całkiem zajęty około ubogich i chorych, noce zaś poświęcał dla siebie… na modlitwę”. Właśnie po modlitwie przed statuą św. Tekli, do której miał szczególne nabożeństwo, wracał dnia 23 grudnia 1902 roku; upadł na gołoledź i nabawił się śmiertelnej choroby. „Wnet na ciele chorego pojawił się paraliż, który powoli począł obejmować lewą stronę. W czasie tej choroby ks. Reichenberg zachował się z prawdziwie podziwu godną cierpliwością. Ani jedno słowo jęku nie wyrwało się z ust cierpiącego, ani nawet lekkie skrzywienie twarzy w boleściach. Kiedy się zaś pytano: „Jak się Ojciec miewa?” „Lepiej”; była zawsze ta sama odpowiedź. A każdy wiedział, że to „lepiej” znaczyło tyle, co bliżej ku śmierci!… Kiedy to słowo wymawiał, oblicze jego jaśniało niewymownym spokojem, w którym przebijała się radość i nadzieja pewna szczęścia wiecznego… Patrząc na to oblicze, można było w nim wyczytać słowa św. Pawła, Apostoła, które i on zapewne powtarzał sobie w duszy: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia” (2 Tym. 4, 7).

„Wieczorem, dnia 18 stycznia 1903, znacznie mu się pogorszyło… Udałem się tedy do niego… – pisze autor – pytając się: „Czy sobie drogi Ojciec życzy, abym go teraz zaopatrzył św. Sakramentami, ponieważ nie wiadomo, jakie potem rozmiary przybierze choroba…” – „Bardzo się cieszę i dziękuję Panu Bogu, że mi dał to szczęście żyć i umierać w Towarzystwie Jezusowym i być opatrzonym św. Sakramentami. Proszę bardzo…” Wyspowiadał się, przyjął Wiatyk i oleje św. z wielką pobożnością i skupieniem ducha. Odtąd też nie wiele z ludźmi rozmawiał, ponieważ paraliż objął cały lewy policzek. Natomiast był całkiem zatopiony w Bogu i modlitwie, bezwładnie prawie ściskając w prawej ręce krucyfiks. Tak trwało do dnia 22 stycznia. Rano tego dnia oświadczył nam, że ten dzień będzie dla niego stanowczo ostatnim na ziemi. Aby mu nieco ulżyć, złożono go z łóżka na sofę, która stała na środku pokoju.

Zbliżyłem się do niego i zapytałem: „Czy mogę Drogiemu Ojcu jeszcze raz przynieść Pana Jezusa w Komunii św.?” – „O, koniecznie” – odpowiedział mi. Pośpieszyłem tedy do kaplicy domowej i przyniosłem Pana Jezusa. Przyjął Go z wielką radością, choć z drugiej strony z wielką biedą, z powodu, że już połowa ust była zaatakowana paraliżem. Kiedy wreszcie udało się mu spożyć Przenajśw. Sakrament, obmówił z wielkim nabożeństwem, na głos, akt uwielbienia, zwany „Złotą strzałą”, z pamięci i powoli wymawiając słowo po słowie: „Niech będzie na wieki chwalone, błogosławione, czczone, wielbione najświętsze, najczcigodniejsze, najchwalebniejsze, niepojęte, niewymowne Imię Boże, w niebie, na ziemi i w otchłaniach piekielnych, przez wszystkie stworzenia, które wyszły z rąk Bożych i przez Najśw. Serce Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Najśw. Sakramencie Ołtarza. Amen”. Prawdziwie była to złota strzała, ale i ognista. Kiedy wymawiał każde z osobna słowo tego aktu, kładąc nacisk coraz większy w miarę, jak postępował naprzód, to zdawało się, że jakaś złota i ognista strzała za strzałą uderzała w jego serce – tak się rozpalał… Ale i w nasze serca, którzy to słyszeliśmy, godziła jakaś niewidzialna strzała. Czegoś podobnego nie doświadczyliśmy nigdy, a wrażenie, jakie obnieśliśmy wtenczas, pozostanie nam na zawsze, nie dlatego, że słyszeliśmy takie słowa takiego aktu, ale że słyszeliśmy je z ust kapłana umierającego, mówione z taką siłą i gorącą miłością… Modlitwa ta, czyli akt uwielbienia, należy bo Bractwa Przenajśw. Oblicza Jezusowego, bo którego ks. Reichenberg należał i miał wielkie nabożeństwo”.

„Za chwilę począł prawą ręką obok siebie czegoś szukać i chwytać. Domyślił się ks. Kelman i podał mu bo rąk krucyfiks, który leżał przy nim. Ujął go chciwie i koniecznie chciał go ucałować, ale nie mógł trafić bo ust, albo też raczej już nie miał sił. Wtenczas ktoś pośpieszył mu z pomocą. Z wielkim uczuciem przyciągał krucyfiks bo ust i ucałował go z zapałem. Potem zaś podniósłszy go w górę, zakreślił nim w powietrzu znak krzyża św. Domyśliliśmy się, że, odchodząc z tej ziemi, chciał jeszcze nam i całemu światu zostawić swe błogosławieństwo, jak to zwykł był zawsze czynić, ile razy się z kim rozstawał. Odtąd już krucyfiksu nie wypuszczał z ręki…”

„Odwiedziłem go jeszcze wieczorem tego samego dnia. Z wysiłku twarzy i falowania piersi widać było pracę przedśmiertną… Obok siedział ksiądz i trzymał w ręku książkę, z której przed chwilą czytał na głos akty pobożne, jakie się zwykle obmawia przy konających. Poprosiłem go, aby się pozwolił wyręczyć, a sam szedł na kolację. Zostawszy sam, zacząłem czytać na głos przerwane modlitwy. Chory powtarzał je w myśli. Niektóre jednak ustępy, więcej przemawiające bo duszy, odmawiał głośno i chciał, abym je drugi raz powtórzył. Więc je powtarzałem… Wtenczas on je z większą jeszcze siłą wymawiał. Takimi ustępami były: „Boże mój! – pragnę Ciebie, najwyższe dobro, posiadać. Mam nadzieję, że mi do tego dopomożesz, boś Ty to obiecał, któryś jest wszechmocny, miłosierny i wierny w obietnicach…” „O! kto by mi dał, mój Jezu, abym umarł, jakoś Ty umarł, jako Najśw. Matka Twoja, jako Święci Twoi…” „Jako jeleń do żywych wód, tak pragnie dusza moja do Ciebie, mój Boże! Pragnie dusza moja bo Boga, źródła żywego. Ach! kiedyż przybędę i stanę przed obliczem mojego Boga!”

„Zauważyłem jednak, że go to zbyt męczyło, więc przerwałem pobożne akty, nawiązując swobodną rozmowę, chociaż i ta szła mu z wielkim utrudnieniem:

– Przecież Drogi Ojciec nie zechce nas tak prędko opuszczać?

– Dziś już ostatni dzień mój na ziemi – odpowiedział, zatapiając wzrok swój we mnie.

– Przynajmniej jutrzejszy dzień niech Ojciec z nami przebędzie.

– Właśnie jutro muszę…

– Co?

– Obejść stąd…

– Dlaczegóż koniecznie jutro?

– Wszak jutro jest święto Zaślubienia Najśw. Panny ze św. Józefem.

– Tak… A cóż stąd?

– Obiecane mam, że jutro będę na tej uroczystości w niebie. Ja tam muszę być koniecznie obecnym…

– W takim razie mam do Ojca prośbę – odezwałem się. Lekkim ruchem głowy i oka dał znak, że mogę ją przedłożyć.

– Jak Drogi Ojciec przyjdzie do nieba, to proszę bardzo, aby mnie polecił Panu Jezusowi, Matce Boskiej i św. Józefowi, patronowi mojemu.

– Dobrze! – odpowiedział dobitnie.

„Ucałowałem jego rękę i pożegnałem się z nim, tłumiąc łzę w oku. W tej chwili bowiem przyszedł inny ksiądz, aby mnie wyręczyć. Jak zapowiedział, tak się też stało. Dzień ten był rzeczywiście dla niego ostatnim na ziemi, a na uroczystość niebieską Zaślubin Najśw. Panny wybrał się bardzo rano. W nocy bowiem, około godziny trzeciej, dnia 23 stycznia 1903 r., oddał w ręce swojego Stwórcy piękną duszę, mając lat 78, pożycia zaś zakonnego 34. Do ostatniej chwili był przytomnym i spokojnym”.

W tych przykładach śmierci kapłanów podziw budzi widok niezmordowanej pracowitości aż do ostatniego niemal tchu życia, tego ścierania sił aż do zupełnego ich wyczerpania w służbie Bożej. Pan dopiero odwołać musi sługi Swoje z pola pracy, by usłyszeli pochwałę: „Dobrze, sługo dobry i wierny” – i otrzymali zapłatę.

Dla zbudowania – jeszcze kilka przykładów śmierci osób, nie należących bo stanu kapłańskiego.

Pierwszeństwo dajemy żołnierzowi francuskiemu, oczywiście z dawniejszej szkoły. Postać przepiękna, jakby z jednej bryły kruszcu drogiego wykuta. Można go scharakteryzować krótko słowy, które sam chciał mieć wyryte na grobie: „Miles Christi”. – „Chcę być pochowany jak ubogi – mówił do syna – bez okazałości, bez szumnych napisów i pomnika. Prosty kamień, z napisem: „Miles Christi”. Ma się poważny kłopot, co umieścić tutaj z jego życiorysu, zwłaszcza z jego głębokich, na wskroś chrześcijańskich wyrażeń, wypowiedzianych w latach ostatnich życia, które były jakby ciągiem gotowaniem się na szczęśliwe przejście do wieczności.

„Generał Sonis opuścił Limoges 1 lutego 1883 r. Wracał do Paryża, aby się przygotować na śmierć. Kończyło się życie, cierpień pełne, a jednocześnie udoskonalenie jego dochodziło wysokiej miary, bo doszło do umiłowania Boga nad wszystko… Zaledwie kilka miesięcy od przybycia do Paryża upłynęło, gdy w marcu zapadł bardzo groźnie i w gwałtownych cierpieniach nerek przeleżał sześć tygodni. „Boska ręka Najdroższego Pana przykuła mnie – opowiadał – do łoża boleści w wieczór Palmowej Niedzieli. Czterech lekarzy miałem koło siebie. Zdawało mi się, że umieram i pewnej nocy, którą za ostatnią moją miałem, pożegnałem się z rodziną…” W tym napadzie choroby widział Sonis ostrzeżenie i więcej, niż kiedykolwiek, zajmował się wiecznością. Kiedy dorosłe dzieci mówią mu o podróżach i układają plany, on im odpowiada, „że dla niego jedna jest tylko podróż… ku niebu i że tej chybić nie wolno…” W oczekiwaniu nieba pocieszała go Komunia św.; była mu przedsmakiem nieba i rękojmią zbawienia. W jednym z tych dni szczęśliwych dla niego tak pisze: „Winszuj mi; dziś rano przyjąłem Komunię św. Posiadam Najsłodszego Pana, którego jestem sługą niegodnym, ale kochającym”. Najstarsza z jego córek, karmelitanka, otrzymywała od niego listy, jakby od duchownego kierownika, w czasie, kiedy ją cierpienia wewnętrzne przygniatały. „Moje Drogie Dziecko, wierzę mocno, że Pan dotyka szczególnie tych, których kocha i którzy go kochają, aby ich uczynić wspólnikami Swej Męki, a następnie chwały, jaką Świętym swoim przeznacza, bo każdy z nich oczyszczony był w podobny sposób, nim wszedł bo szczęśliwej wieczności. Dziecko moje, potykaj się mężnie z szatanem smutku, okazuj mu słodką uległość woli Bożej, a służ Bogu radośnie, proś Go o poddanie się serdeczne Jego prawu, o prostotę serca. Nie traćmy odwagi, Drogie Dziecko; biegnijmy drogą, przez Pana nam wskazaną. Niech każdy upadek w drodze bo doskonałości (a któż nie upada?) będzie nam powodem poprawy, a wstańmy, coraz więcej Panu oddani i świętsi”. Można by dziesięć listów w tym rodzaju przytoczyć. Innym razem uczy ją, jak znosić chorobę, a czyni to, jak zawsze, stylem Świętych. „Będąc chorą, łatwiej się zbliżysz bo naszego Ukrzyżowanego; On sam się przedstawia pod postacią baranka poddanego i słodkiego, więc kocha busze, podległe woli Bożej. Z tego poniżenia wstępuje się na szczyty, zamieszkiwane przez taką Teresę od Jezusa, Marię Magdalenę be Pazzis, których godłem było: „albo cierpieć albo umrzeć” lub „zawsze cierpieć i nigdy nie umierać”. Następuje gorąca pobudka bo modlitwy za Kościół, za świat, za kraj, za rodzinę, za oziębłych, za żywych, za umarłych, za przodków, których jesteśmy kością z kości. Cierpienia go prawie nie opuszczały; raz przychodziło zapalenie w odmrożonej pod Loigny nodze, to znowu rwanie bolesne w muskułach, to skutki upadnięcia w pokoju przez całe noce snu go pozbawiały, zamieniając życie jego w nieustanne męczeństwo. Pisał po takich atakach 23 października: „Jestem jak niedopalona głownia na ofiarnym ołtarzu; tej nocy jeszcze się tliła – dziś już ze wszystkim zgasła”. Sonis czuł, że koniec się zbliża… Nim nadeszła chwila odpoczynku z Bogiem, zatapiał się w Nim cały. Pozostała po nim modlitwa, w owym właśnie czasie ułożona; jest ona jakby jego duchowym testamentem:

„O Boże, oto staję przed Tobą ubogi, maluczki, ogołocony ze wszystkiego. Jestem niczym, nic nie posiał dam i nic nie mogę; jestem u stóp Twoich w głębi mej nicości. Chciałbym Ci co ofiarować, o Boże, alem ubogi; Ty mi jesteś wszystkim, o Boże, jesteś całym skarbem moim”.

„O Boże mój, dziękuję Ci, żeś to sprawił, iż niczym jestem przed Tobą. Kocham upokorzenie moje, nicość moją. Dziękuję Ci, żeś ogołocił umysł mój od zadowolenia miłości własnej, od pociech serca. Dziękuję Ci za niepokoje, zawody, upokorzenia. Widzę, żem tego potrzebował, bo dobra ziemskie byłyby mnie oddaliły od Ciebie”.

„O Boże mój, bądź błogosławiony, gdy mnie dotykasz. Lubię, gdy mnie łamiesz, niszczysz, wytępiasz. Doprowadź mnie do nicości. Niech w budowaniu Twoim nie będę jako kamień, rzeźbiony i polerowany ręką robotnika, lecz jak ziarnko piasku, wydobyte z pyłu przy drodze”.

„O Boże, dziękuję Ci, żeś mi bał poznać słodycz pociech Twoich; dziękuję Ci, żeś mi je objął. Wszystko, co czynisz, jest słuszne i miłosierne. Błogosławię Cię w niedostatku moim i niczego nie żałuję, jeno żem Cię nie dość kochał”.

„Niczego nie pragnę, jeno żeby się wola Twoja spełniała. Tyś Pan mój, a jam własność Twoja; obracaj mną, jak zechcesz; obrabiaj mnie lub zniszcz. Chcę być obrócony w proch dla miłości Twojej. O Jezu, jakże jest miłe dotknięcie Twoje, nawet wśród najcięższych prób. Niech będę ukrzyżowany, lecz ukrzyżowany przez Ciebie”.

Oprócz kilku chwil polepszenia bóle newralgiczne nie opuszczały go prawie; 25 listopada 1885 skarży się na cierpienia w nodze: „Niechże Najśw. wola Boża spełnia się bezustannie we wszystkim – pisze do córki – tak w zdrowiu, jak i w chorobie, w weselu, jak w smutku. Wiesz, że to jest podstawa wszelkiego życia chrześcijańskiego. Cóż to za przedmiot do rozmyślania – lecz przerywam, abyś mnie nie miała za lepszego, niż jestem”.

Całą swoją nadzieję złożył w Najśw. Pannie; był rozpromieniony zaprowadzeniem przez Ojca św. odmawiania wspólnie różańca; rabował się także dziełami miłosierdzia, powstającymi dokoła… Sam się do tego przyczyniał, naprowadzając na dobrą drogę przyjaciół swoich, w błędzie żyjących. W połowie grudnia pisany list do jego córki opowiada zabiegi, czynione około dwóch oficerów, chorych śmiertelnie, którzy skończyli na pojednaniu się z Bogiem. Z wielką biedą dowlókł się do drzwi jednego z nich, gdzie był zrazu źle przyjęty. „Lecz to czysty zysk” -pisze. Ażeby zrozumieć, jakimi cierpieniami okupywał biedny kaleka te zachody, trzeba zaznaczyć, że w owym czasie był już przez półtora miesiąca bezwładny…

Rok 1886 nie przynosi z sobą ani zdrowia, ani nadziei. „Będzie w tym roku, co Pan Bóg ześle”- czytamy w liście z 14 stycznia. – „Idzie tylko o zdanie się na Jego wolę świętą”. Boleje, że „każdy dzień większą bezbożność przynosi i utwierdza panowanie nieprzyjaciół Imienia Bożego. Jakże się nie smucić?” To jest smutek Świętych, męczeństwo duszy. Sonis na to chorował i na to umierał.

Rok 1887 jest tylko przedłużoną męką dla niego… Między 8 a 15 sierpnia – pisze żona jego – zaczęła się lekka febra, lecz nie zdawała się być niebezpieczną. W niedzielę wstał nasz ukochany chory, jak zwykle, wyspowiadał się i przyniesiono mu Komunię św., co się zwykle działo, gdy nie mógł wychodzić do kościoła. Noc była dość spokojna, byłam w wielkiej trwodze, lecz nie bez nadziei w sercu. Dopiero w poniedziałek, około szóstej rano, przyszło zaduszenie i wszelka nadzieja została stracona. Udzielono mu ostatniego Namaszczenia; przyjął je z przytomnością, po czym zaczęło się straszliwe konanie.

Cierpiał niezmiernie, a my wszyscy z nim. Trzymałem w moich rękach jego drogą rękę, choć mi serce pękało.

O drugiej przyszedł koniec. Mój ukochany Gaston skonał, mając usta przytulone do nóg Ukrzyżowanego Zbawiciela”.

Wśród tej ostatniej walki, z której wychodził zwycięsko, opiekował się nim zakonnik Karmelita, O. Albert. Było to w święto Wniebowzięcia Najśw. Panny Maryi. Generał odszedł pod dobrą wróżbą, bo mówił był o Najśw. Pannie do umierających, co go na polu bitwy o światło prosili: „Na progu wieczności stoi Maryja, dla pobudzenia do ufności tych, co próg ten przestąpić mają”. Bezpośrednio po śmierci przybrała twarz Sonisa wyraz nadziemskiego spokoju i wypiękniała niezwykle, jakby owiana blaskiem nieśmiertelności. Otaczający go czuli się bliżej nieba, niż ziemi i nigdy tego nie będą mogli zapomnieć”.

Jaki to piękny wzór gotowania się na śmierć przez zupełne, prawdziwie chrześcijańskie zdanie się na wolę Bożą, i to wśród najsroższych cierpień!

Przyjmijmy jeszcze naukę na najważniejszą chwilę życia od nauczyciela z zawodu: Kontarda Ferriniego, profesora prawa rzymskiego na uniwersytecie w Pawii. Warto się uczyć od niego, bo taką krótką charakterystykę jego znajdujemy w godnej polecenia książce: „Człowiek świecki, Uznany w kołach zawodowych za badacza i uczonego pierwszej klasy; mąż, otoczony wygodami nowoczesnego życia, a przecież aż do głębi duszy asceta, prawie nieczuły na przyjemności i zaszczyty tego świata, najsumienniejszy wykonawca zasad świętych, bardzo kochany, tak przez wierzących, jak i niewierzących, to istotnie chluba i pociecha dla Kościoła”. Z życiorysu tego męża podamy ustępy, odnoszące się do naszego przedmiotu. Ferrini życzył sobie w młodości długiego życia, by mógł w nim wyznawać zasady wiary, ale z gorącem temperamentu włoskiego zaraz dodawał: „I na śmierć jestem gotów. Co to za piękny widok, spokojnie i z ufnością zasnąć w Panu! O, godny pragnienia pokoju, w cichym miejscu spoczynku; ty cmentarzu, w pośrodku moich gór; miasto umarłych, które ciągle poświęcają łzy pobożne! O, szczęśliwa chwilo, w której po raz pierwszy Boga mego obejmę!” Na innym miejscu tak się wyraża: „Wnet wreszcie opadną cienie ciemności, wnet przebiegnie szybki dzień i nadejdzie wieczór naszego życia… O jakże wielkim jest wtenczas nasze szczęście, nasza radość, spokój naszego życia, gdy się je pędzi przed obliczem Bożym i także w objęciu Boga się kończy. Szczęśliwa śmierć, gdy jest początkiem nieśmiertelności!” W jednym liście do przyjaciela Wiktora Mapelliego przypomina mu modlitwę, którą wspólnie przy oknie odprawiali i wyraża nadzieję: „Spodziewam się, że właśnie tę modlitwę za moją duszę odmówisz, gdy kiedyś wejdę do pokoju Bożego”.

„Tak więc Ferrini miał zawsze myśl o śmierci przed oczyma duszy. Ale czy ta myśl nie nabawiała go smutku lub zniechęcenia? Bynajmniej; owszem, napełniała go radością i bardzo dobrze przejrzał serce swego syna ojciec, gdy odezwał się w dzień pogrzebu jego do nieutulonej w żalu matki, w obecności Wiktora Mapelliego: „Dlaczego oddajesz się tak zbytnio smutkowi? Wspomnij sobie, jak to bardzo Kontardo kochał Boga, jak z Bogiem zjednoczony był przez modlitwę i rozmyślanie i jak ustawicznym jego pragnieniem było Boga oglądać”. Była to istotnie myśl, którą Kontardo nam wypowiedział, pisząc z Messyny: „Jak to cieszymy się tutaj, gdy kwiatek na polu, stromy wierzchołek góry, potężna korona drzewa, lekki powiew wiatru od strony morza, odsłania nam tajemniczo i jakby w zwierciadle piękność Boskiego Oblicza! Jak cieszymy się, gdy urok czystej duszy, gdy cudowne objawy chrześcijańskiej miłości bliźniego okazują nam – niby w zwierciadle – dobroć, współczucie, łaskawość ojcowskiego Serca Bożego! A co to dopiero za uczucia będą, gdy Go oglądać będziemy twarzą w twarz, gdy Jego wspaniałość całą zobaczymy!” Tak więc myśl o grobie nigdy nie mogła zakłócić nader obfitych pociech świętej jego duszy; owszem, wyrywał się mu okrzyk: O, jako niezamąconym spokojem grób nas darzy, skoro na nim wyryte są słowa: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot”. Życie Ferriniego było ciągiem pieniem pochwalnym dla Boga jego serca; śmierć też nie mogła być dla niego jak tylko ostatecznym wykończeniem synostwa Bożego. Tego sobie też życzył.

Śmierć dosięgła go w Sunec, gdy liczył zaledwie 43 lat. Z natury był zdrowy i silny, ale niezmordowane studia, ustawiczna praca, i to praca duchowa, która zdrowie przeważnie podkopuje, musiała strawić organizm, z natury zresztą tak silny.

Dnia 5 października 1902 napadła go bardzo gwałtowna febra tyfusowa, która go wnet pozbawiła przytomności. Nawet wśród majaczenia w gorączce poznać się dawała świętość tego męża, zupełnie z Bogiem zjednoczonego. Zakonnice, obsługujące szpital w Pallanza, opowiadają, jak Ferrini, nawet wśród choroby, zachował się z wielką delikatnością uczucia, a wśród febry modlitwy sobie powtarzał. Usłyszawszy dzwonek z okrętu, który się zbliżał do brzegu, mniemał w gorączce, że w kościele dzwonią i odzywa się: „Wstańmy, trzeba iść na Mszę św.” Niekiedy przychodziły chwile uspokojenia; wtenczas bezustannie się modlił; przyjmował swego spowiednika i proboszcza, którzy mu udzielili św. Sakramentów. Na kilka godzin przed śmiercią odzyskał przytomność umysłu i wyrażał głęboką tęsknotę za Bogiem, który był przedmiotem jego miłości i nadziei wśród całego jego życia. Umarł 17 października 1902 r. Twarz jego zachowała uśmiech, który za życia ustawicznie igrał na wargach, a wiele osób, między niemi i zakonnice szpitala powtarzały: „Umarł Święty”. Cała ludność opłakiwała rzewnie śmierć Ferriniego, bo ceniła w nim najdoskonalszy przykład chrześcijańskiego żywota. W Pawii wystawiono na cześć zmarłego pomnik marmurowy z następującym napisem:

CONTARDO FERRINI

PIERWSZY WŚRÓD UCZONYCH PRAWA RZYMSKIEGO BYŁ GŁĘBOKIM, PŁODNYM DUCHEM, KTÓRY CAŁE SWE ŻYCIE POŚWIĘCIŁ WIEDZY.

SKROMNY, WZOROWYCH OBYCZAJÓW, POBOŻNY, STAŁ SIĘ OFIARĄ ŚMIERCI, MAJĄC LAT 43, WŚRÓD BARDZO GORLIWEJ, PEŁNEJ CHWAŁY DZIAŁALNOŚCI.

STUDENCI WŁOSCY I RODZINA, PRZY POPARCIU PRAWNEGO FAKULTETU W PAWII – KTÓREGO FERRINI BYŁ OZDOBĄ – WZNOSZĄ KU JEGO CZCI TEN POMNIK.

Ostatnie chwile męża, którego natura i świat hojnie wyposażyły w swe dary; miał bowiem wykształcenie akademickie, miłą powierzchowność i ogładę towarzyską, nadto niemal milionowy majątek. Wszystkiego tego umiał on użyć ku większej chwale Bożej i dla szczęścia współbraci. Przyłączamy ustępy z jego żywota: „Od trzech lat, tj. od chwili, gdy choroba prawie bezustannie przykuwała Leona do łoża boleści i zniewalała go korzystać z troskliwości służących, budował otoczenie przykładem żywej wiary, niezachwianej ufności, a nie mniej i prostotą w modlitwie… Przez cierpienia i boleści, które aż do końca towarzyszyły temu żarliwemu miłośnikowi krzyża, chciał Boski Zbawiciel tym ściślejszy dać mu udział w cierpieniach bolesnego swego Oblicza. I tak np. próżnia, która powstała dokoła niego, opuszczenie, w jakiem mimo woli pozostawili go najbliżsi przyjaciele, dotknęło go boleśniej, niż się tego domyślano. Bolał widocznie nad tym, choć w milczeniu. Stokroć dotkliwszym było dlań pozbawienie codziennej Mszy i Komunii św., jednak i pod tym względem nigdy się nie skarżył. Raz na tydzień przynoszono mu Komunię św., a te odwiedziny Boga, utajonego w Najśw. Sakramencie, stanowiły źródło słodkiej rozkoszy i wynagradzały mu wszelkie cierpienia… Posłuchajmy, w jaki sposób wynagradzał sobie codziennie głód duchowy: „Co rano – mówi – pielgrzymowałem w duchu, w towarzystwie mego Anioła Stróża po całym świecie, od kościoła do kościoła, prosząc Pana Jezusa, aby raczył mi udzielić okruszyn Hostii Przenajśw., spadających na ziemię i w myśli zajmowałem się ich zbieraniem”. Słowa prawdziwe, dające nam poznać pokorną i pełną prostoty miłość tego gorliwego czciciela Najśw. Sakramentu, który, przyrównując się do kananejskiej niewiasty, zbyt szczęśliwym się czuje, gdy mu wolno zbierać okruszyny ze stołu Pana niebieskiego. W początku marca rażony został Dupont nowym atakiem paraliżu. Odtąd bezwładny i na przymusową skazany bezczynność, łóżka już prawie nie opuszczał, a coraz więcej sam na sam z Bogiem przestając i całkowicie w Nim zatopiony, miewał jakby przedsmak wieczystego oglądania Boga. Jednym z ostatnich jego słów była prośba o Komunię św., której zawsze tak gorąco pragnął, a przyjmować czuł się niegodnym… Z zupełną przytomnością umysłu przyjął Ciało umiłowanego Jezusa. Mówienie wielką mu trudność sprawiało, ale półgłosem szeptał bezustannie modlitwę, to w niebo spoglądając, to zamykając oczy. Ostatnie Olejem św. namaszczenie przyjął z anielską pobożnością, łączył się z kapłanem w odmawianiu liturgicznych modlitw, które umiał na pamięć, odpowiadał na nie z największym spokojem; raz nawet zwrócił uwagę kapłana, który wskutek wzruszenia, jakiś ustęp opuścił. Następnie popadł w rodzaj konania, przeciągającego się dni kilka, a był to dla niego czas wielkiej zasługi i ostatecznego doświadczenia. Przykuty do łoża boleści, ręce miał ustawicznie na piersiach złożone, a gdy lewa, która była zupełnie sparaliżowana, usuwała się, prawą, trochę więcej władzy mającą, na dawne przywracał ją miejsce. Cierpiał straszliwie, ale z anielskim poddaniem się, bez słowa skargi. Dla tym zupełniejszego doświadczenia jego cnoty, krótko przed śmiercią, dopuścił nań Pan Bóg jeszcze ostatnią próbę, o jakiej czytamy w żywocie św. Marcina i innych wielkich Świętych. Szatan, któremu mąż Boży, uzbrojony w medalik św. Benedykta, przez całe życie tak dokuczał, teraz w ostatecznej chwili, zapragnął zemścić się nad nim. Osoby, czuwające u łoża Leona, spostrzegły, że chory, zazwyczaj tak spokojny, zdawał się gwałtownie poruszony, jakby wstrętnym przerażony widokiem. Sam przyznał, że doznał udręczeń szatańskich. W poniedziałek o 7-ej wieczór, odezwał się nagle: „Adelo, wyobraź sobie, szatan czynił mi różne obietnice… nędznik”. „Niech się pan nie trwoży, odrzekła wierna sługa, trzeba mu powiedzieć: Idź precz, szatanie! Zresztą, mamy medalik św. Benedykta”. Dupont, przypominając sobie, że św. Teresie dla odstraszenia złego ducha, wystarczało trochę wody święconej, chciał być nią pokropionym i sam żegnał się nią po kilka razy. Nazajutrz, koło szóstej rano zapalono gromnicę, których aż 6 wypaliło się do chwili zgonu. Ilekroć szatan usiłował ponawiać swe napaści, powtarzano pokropienia wodą święconą, a natychmiast umierający odzyskiwał zwykły spokój; pogodny wyraz jego twarzy w zdumienie wprawiał obecnych. Nie mógł już mówić, ale dawał znać, że rozumie wszystko i łączy się z modlitwami, które bezustannie za niego zanoszono, jak o to prosił, gdy jeszcze mógł się odzywać. Pamiętna na to życzenie Adela, nie przestawała powtarzać krótkich aktów strzelistych, jak np.: „Jezus, Maryja, Józef! O mój Jezu, miłosierdzia! Słodkie Serce Maryi, bądź moim zbawieniem!”

Nieruchomy, leżąc na wznak, jakby na drzewie krzyża, z oczyma prawie zawsze zamkniętymi, zachował przecież wyraz twarzy dziwnie pogodny. Oddychał ciężko, ale bez rzężenia, zdawał się wciąż jeszcze powtarzać ulubione wezwanie do Przenajśw. Oblicza, a zanosił je bez wątpienia, jeśli nie ustami, to sercem. Ten stan konania i straszliwego cierpienia trwał całe dni osiem, przy zupełnej przytomności umysłu. W piątek wieczorem, Adela, spostrzegłszy, że jest bliskim końca, zapanowawszy nad wzruszeniem, pożegnała go od siebie i dwóch służących, Zefiryna i Adelajdy, którzy od wielu lat tworzyli jakby przybraną jego rodzinę. Wszyscy troje, klęcząc przy łóżku, prosili, by nie zapominał o nich w niebie. W sobotę rano przyszedł spowiednik Leona i raz jeszcze udzielił mu absolucji; poczęto na nowo odmawiać modlitwy za konających, tyle krotnie już powtarzane. Przy słowach: „Beati immaculati in via” – „Błogosławieni niepokalani w drodze”, rozpoczynających psalm 118, który Dupont tak lubił odmawiać i rozmyślać, błogi, niebiański uśmiech opromienił jego twarz; Dupont słodko zasnął w Panu około czwartej rano w sobotę, dnia 18 marca 1876 r. Nie zauważono żadnej męki, ani jęku przedśmiertnego; trzy razy tylko westchnął głęboko, za trzecim razem pan de Marolles rzekł ze wzruszeniem: „Już go tu niema”. Istotnie był to ostatni znak życia; umarł cicho, nawet nie otwierając oczu, tak że zaledwie można było zauważyć chwilę zgonu. Umierając, liczył lat siedemdziesiąt dziewięć… Nieprzeliczone tłumy pobożnych w skupieniu dążyły do zwłok Leona, którego uważały już za świętego i opiekuna swego… Orszak pogrzebowy był istnym triumfalnym pochodem, hołdem, oddanym prawdziwej cnocie i zasłudze”.

Jeszcze krótka historia zgonu jednej przynajmniej niewiasty, którą słusznie można nazwać „mężną”, bo nie zrażała się w przeprowadzeniu swego zadania żadnymi trudnościami, a zdziałała w swym życiu dla sprawy Bożej więcej, niż całe szeregi innych. To Św. Magdalena Zofia Barat, założycielka tyle już zasłużonego zakonu Sercanek. „Posiadała ona zdumiewającą, nadludzką roztropność, szeroki pogląd na rzeczy, wielkie zrozumienie potrzeb czasu. Niczego w jej postępowaniu nie dopatrzyłeś się przesadnego”. Czynną była do ostatnich chwil życia, pamiętała i o śmierci. Dowodem tego jej ostatnie listy, jej zachowanie się całe, zwłaszcza w dniach, poprzedzających śmiertelną chorobę. W liście z dnia 23 kwietnia 1865 r. do zakonnicy de Portes stawia pytanie: „Czy my się też jeszcze zobaczymy? Przy tym pytaniu zwracam oczy ku niebu. Proszę się modlić za mną, by mi je wkrótce miłosierdzie Boskiego Serca otwarło. Osiemdziesiąt pięć lat życia – to wiek długi. Gdybym była pracowała pilniej, to by moje życie prędzej było ubiegło”. W miesiącu maju zebrała, jakby na pożegnanie, najmłodszą dziatwę pensjonatu, uraczyła słodyczami i zażądała przyrzeczenia, że przed pójściem na spoczynek modlić się będą o to, by raczej śmierć je spotkała, niżby miały ciężko Pana Boga obrażać. Zebranie zakończyła udzieleniem swego błogosławieństwa, jakby się żegnając z dziatwą, i zapewnieniem, że jeżeli dochowają przyrzeczenia, to zobaczą się w niebie obok ukochanego Jezusa i Najśw. Jego Matki. Od 18 do 21 maja zajęta była porządkowaniem swej korespondencji i kreśleniem wskazówek dla swej następczyni. Smutek niewymowny począł ogarniać otoczenie. W niedzielę, poprzedzającą uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, 21 maja, zjawiła się wśród poobiedniej rekreacji zakonnic. „Czuję potrzebę – powiada – być tu z wami, bo we czwartek trzeba iść do nieba… Musimy się przecież przedtem jeszcze zobaczyć”. Zakonnice brały te słowa w znaczeniu duchownym ze względu na nadchodzącą uroczystość. Starszym zakonnicom zwracała uwagę na szkody, jakie wyrządza niereligijne wychowanie i zachęcała do ponoszenia wszelkich ofiar, byle tylko młodzież wychować w bojaźni Pańskiej. Siostrom służebnym polecała głównie pokorę, „bo gdy w drabinie cnót – tłumaczyła – zabraknie szczebla pokory, to się do nieba dostać nie można”. Zakończyła prośbą o modlitwę, gdy życie zakończy.

Dnia następnego wstała, jak zwykle, o piątej rano, odprawiła, klęcząc nieruchomo, z krzyżem w ręku medytację. Udała się następnie na Mszę św. i na dziękczynieniu po Mszy św. pozostała dłużej. W celi przejrzała nową pocztę. Gdy przybyła do niej zakonnica, zajmująca się chorymi, usłyszała uwagę, że „się czuje niezupełnie zdrowa”. W tej chwili ujęła się Magdalena Barat za głowę i, bliska omdlenia, położyła się do łóżka. Okazała się bladość śmiertelna, oczy były zamknięte; język odmawiał posłuszeństwa. Był to widocznie paraliż, wobec którego bezskuteczną okazała się pomoc lekarska. Dawniej miała się wyrazić sługa Boża: „Jeżeli znajdę wysłuchanie u Łaskawego Boga, to przy śmierci nic nie będę mówić; pozbawię ludzi trudu powtarzania moich słów ostatnich”. Wysłuchał Pan Bóg prośby tej pokornej duszy; mowy już nie odzyskała. Spowiedź przez znaki odbył z nią ks. Gamard z T. J.; udzielił rozgrzeszenia od grzechów z całego życia, poddał kilka aktów strzelistych, aby ją przygotować do uzyskania odpustu jubileuszowego, wyznaczonego na ten rok przez Ojca św. W ciągu dnia udzielił jej Ostatniego Namaszczenia i podał św. Wiatyk. Radość nadziemska ozdobiła oblicze chorej. Tak pozostawała bez ruchu, z zamkniętymi oczyma. Gdy koło południa, we wtorek, zakonnice głośno odmawiały przy łożu chorej modlitwy, nagle rozwinęła ręce i usiłowała na „Agnus Dei” w litanii loretańskiej uderzać się w piersi. Przyniesiono wodę święconą; umaczała w niej palec i przy pomocy zakonnic zrobiła znak krzyża św. Ks. Gamard przemówił, że jeżeli pamięta, jak jej dnia wczorajszego udzielił rozgrzeszenia, to niech uściśnie rękę wikariuszki generalnej. Istotnie uścisnęła jej natychmiast rękę, co powtórzyła na zapytanie, czy pamięta, że jest zaopatrzoną św. Sakramentami i że odprawiła modlitwy odpustowe. Chora więc była przy zupełnej świadomości siebie i mogła Panu Bogu z życia swego zrobić ofiarę.

W odpowiedzi na prośbę o udzielenie błogosławieństwa dla całego swego zgromadzenia zakonnego, podniosła rękę. Gdy ją lekarze o to samo prosili, pozostała nieruchomo; w swej pokorze nie uważała się za uprawnioną dawać komukolwiek błogosławieństwo, oprócz swoich córek zakonnych.

Noc z 23 na 24 maja była bardzo bolesna. Mimo tego chora brała udział we wszystkich modlitwach i całowała kilkakrotnie mały krucyfiks, który ustawicznie trzymała w ręku. Stan zdrowia pogarszał się każdej godziny. Kilkakrotnie udzielał spowiednik chorej rozgrzeszenia i ponawiał modlitwy przy konających. W procesie beatyfikacyjnym takie złożył zeznanie: „Dnia 25 maja, w dzień śmierci, rozjaśniła się twarz umierającej. Trzy godziny leżała, jakby w zachwycie; niebiański spokój jaśniał z jej oblicza. Byłem przy śmierci wielu osób i bardzo pobożnych i bardzo świątobliwych, ale takiego rajskiego widoku nigdzie nie spotkałem”.

Powoli stawał się oddech coraz słabszy. W nocy, o jedenastej godzinie, oddała Magdalena Zofia Panu Bogu swoją piękną duszę. Nadchodziła właśnie ostatnia godzina uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego, o której mówiła w ostatnią niedzielę: „We czwartek trzeba iść do nieba…”

Magdalena Barat umarła spokojnie i cicho, podobnie jak żyła. Jednak wnet zaczęła się jej chwała… Nie tylko zakonnice i wychowanki paryskiego klasztoru, ale i mnóstwo obcych pragnęło jej ostatnią cześć oddać. Natłok przychodzących był coraz większy. Wszyscy przepełnieni byli dziwnym spokojem w przekonaniu, że zmarła zażywa już szczęścia z oglądania Boga.

Poprzestając na tych przykładach, stwierdzamy, że każdy Święty może powtórzyć za Apostołem: „Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana” (Rzym. 14, 7). Panu służyli za życia, Pana trzymali się wśród śmierci i wśród cierpień, Pan też dziedzictwem ich na wieki. Widoczna tu prawda, że śmierć szczęśliwa jest zakończeniem dobrego żywota. Jakie życie, taka śmierć. „Sprawiedliwy, choćby umarł przedwcześnie, znajdzie odpoczynek” (Mądr. 4, 7).

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Dodaj swój komentarz / intencję - podaj imię i wpisz treść

Uwaga. Komentarz zostanie zmoderowany przed publikacją.